Lidija Nikčević: Stanica

Great Britain

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

FRANCE

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Germany

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Italia

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Albania

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Poland

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Russia

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Slovakia

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Sweden

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

Slovenija

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński

North Macedonia

ROZMOWA Z PRZYJACIELEM

Właściwie, kiedy się zastanowić, wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

W aperitif barze hotelu „Czarnogóra“

rozbrzmiewały nasze słowa

naznaczone poezją i jakąś zadziwiającą nadzieją.

 

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji.

O jej istocie i niepojętym duchu, który nas ogarnia

w chwilach, kiedy zdolni jesteśmy

zbuntować się przeciwko właściwościom życia codziennego, które jest krótkie i przygniatające

i które najczęściej trzeba przecierpieć.

Pierwszy raz rozmawialiśmy

o naszych wierszach, których nie potrafimy wyjaśnić,

o nieprawdopodobnych początkach, w które nikt nie wierzył, ani najbliżsi, ani przeciwnicy.

 

Wczoraj po raz pierwszy poważnie rozmawialiśmy o poezji,

o naszych małych antologiach

i chłopięcym entuzjazmie, który wciąż trwa,

kiedy oglądamy zdjęcia wielkich melancholijnych poetów

i rozmawiamy o książkach, przestępczości i piłce nożnej.

O losach pisarzy i o naszych losach —

o kolejach życia pozornie niespójnych z tekstami.

 

Kiedy rozmawiamy o poezji, wydaje mi się,

że i sami jakoś się zmieniamy,

dostosowujemy do melancholijnych słów jakiejś trubadurskiej piosenki.

Może czasami do wiosennego śniegu,

co — tak niedorzeczny w swoim padaniu —

leniwie osiada na nagim Lovćenie,

który jest dla nas prapoczątkiem i łożem śmiertelnym.

Dla nas — jako poetów i Czamogórców.

Lovćen, który dzięki przodkom stał się ważny

i nieco patetyczny, podobny chyba do kraju, który podziwiają inne narody europejskie, choć tam u nich i szczyty większe, i poeci więksi.

 

Zaiste, pierwszy raz poważnie rozmawialiśmy o poezji

w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“,

gdzie i nasi wspólni przyjaciele najczęściej się zatrzymywali.

Rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru, a obok kręciły się

różne typy,

przeskakując koło naszego stołu i patrząc na nas

ze zdumieniem.

 

W pewnej chwili powiedziałeś, że dla dobrej poezji warto żyć i że najlepiej byłoby, żebyśmy za rok, dwa rzucili wszystko, znaleźli jakiś obiecany zakątek i tam pisali, tylko pisali.

Tak, z czarnymi oliwkami, winem i śródziemnomorskim

słońcem pożegnamy rzeczywistość

i przeniesiemy się w ową ciszę, która jest po przeciwnej stronie naszego dzisiejszego życia.

 

Dodałeś wtedy, tej właśnie nocy, że dług mamy jedynie wobec naszego talentu.

Ze względu na to, że jestem młodszy, ze względu na

wrodzoną uprzejmość

i dlatego, że w swoim sercu skończyłem już z uległością

wobec poezji,

nie mogłem ci odpowiedzieć,

że w ogóle nie wierzę, iż ten dług mogę spłacić,

póki pozostaję na tym świecie.

Ani się przyznać nie chciałem, Ani się przyznać nie chcialem, że może już skapitulowałem, gdyż poezji nie poświęcam się zbytnio, ani nie dałem jej tyle, co ona mnie dała.

Ale dziwne było to, że w owym właśnie czasie

wiersze zapisywałem

tylko na rachunkach, na kwitach kasowych,

na pokwitowaniach, na różnych kartkach, które wpadły mi

w rękę, kiedy wyrównywałem dług.

Na świstkach, które są codziennym świadectwem tego,

gdzie, co i kiedy kupiłem, gdzie byłem.

 

Dar, drogi przyjacielu, przyszedł jednak skądinąd,

nie można go kupić i nie trzeba tłumaczyć —

pomyślałem wracając przez park do domu.

A dar jest jak sama poezja — rzadko go sobie uświadamiamy i rzadko cenimy.

A jeśli ja rzeczywiście mam dar — nie zdążyłem ci tego

wtedy powiedzieć w aperitif barze hotelu „Czarnogóra“ —

zrobię z nim to, co kiedyś

Paul Gascoigne czy raczej Christopher Dougari.

Będę cieniem czarnych dni Jorda Besta.

Będę jak Rocky Petrović, który albo padłby trupem, albo byłby pierwszy.

Będę jak ten, co

się nigdy nie

wynurzył.

To jedynie pozostało mi z całej naszej rozmowy.

Przeklad: Grzegorz Łatuszyński